26 stycznia 2011

Ogień i woda

Cisza lasu gęstniała. Nad naszymi głowami zapłonął księżyc w pełni. A kiedy się pojawił, najwidoczniej w celu oświetlenia naszego obozowiska, nadciągnął tęgi mróz. Wynaleźliśmy niewielką polankę, którą zamierzaliśmy otoczyć namiotami z pałatek. Ktoś rzucił pomysł, aby rozpalić ognisko, którego nie wolno było rozpalać. Cóż jednak takie ognisko mogło znaczyć w czasie pokoju. Rozumiem, że podczas wojny, nasza polanka byłaby znakomitym celem dla przeciwnika, ale teraz? Ile to mieliśmy czasu na przeżycie podczas wojny? Ten nasz pluton rozpoznawczy...trzydzieści do czterdziestu minut? Cóż złego mogło się stać, zwłaszcza, że nasi dowódcy posnęli już w łóżkach polowych, w ogrzewanych „kozami” namiotach? A więc rozpalamy. Chłopcy rozbiegli się po lesie w poszukiwaniu chrustu. Ktoś krzyknął, że niedaleko jest skute lodem bagno, z którego sterczą kikuty zmarłych drzew i że można je powalić jednym, solidnym kopnięciem. Ktoś inny przytargał korzeń drzewa. Wkrótce każdy z nas powracał z lasu z naręczem chrustu, gałęzi, pniaków i korzeni. Szybko powstały dwie sterty drzewa: jedna do rozniecenia ogniska, i druga do podsycania żaru. Spod wątłej warstwy skamieniałego śniegu wyszarpywaliśmy opadłe jesienią liście. Dopiero na nich stawialiśmy namioty. Dokładnie wyglądało to w ten sposób, że bezpośrednio na liściastym podłożu kładliśmy koc, potem stawialiśmy namiot (na dwie osoby). Drugi koc służył nam później do przykrycia. Wejścia do namiocików skierowane były na ognisko, które zaczął juz rozpalać strażnikiem ognia.
A my dwaj, zaklinacze wody, udaliśmy się z menażkami po wodę właśnie. Krążąc po lesie bezskutecznie poszukiwaliśmy nie zamarzniętego źródełka, z jakiego moglibyśmy zaczerpnąć życiodajnego płynu. Cóż było robić. Skuliśmy wojskowymi łopatkami tafle lodu zalegające na, jak nam się wydawało, głębokich oczach kałuż i załadowaliśmy nimi kilka menażek.
Kiedy wróciliśmy do obozowiska mistrz parzenia herbaty wraz ze strażnikiem ognia zajęli się sporządzaniem napoju, który przed zaśnięciem podziałał jak balsam na nasze przemarznięte ciała i zatopione w bezkresność księżycowo-gwieździstej nocy umysłów. Strażnicy ognia zmieniali się co godzina. Spod koców wystawały nasze żołnierskie buty, dotykające niemal zarzewia ognia.
Ranek obudził nas śnieżycą.

2 komentarze:

  1. Dobrze sie czyta,opis moglby byc znakomitym wstepem do powiesci np.ze podczas snu przenosisz sie do czasow wojny.

    OdpowiedzUsuń
  2. smoothoperator12 lutego 2011 14:11

    Witaj,
    prawdę powiedziawszy, mam trochę wspomnień i pomysłów na rozbudowanie tego okruszka aż do wielkiego, okrągłego bochna chleba, ale, póki co pozostanę przy małym ... przynajmniej nie zanudzę się przy czytaniu :-)
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń