27 grudnia 2012

Grave



Znużony zgiełkiem miasta emigrant wewnętrzny
wszedł na wzgórze cieni
rozproszonych w żyznej glebie
które wspominamy listopadowym zniczem.
Dzisiaj nie topi się parafinowy wosk
alejki puste 
betonowe odgłosy obutych stóp
płoszą sowie rewiry
Emigrant wewnętrzny odczytuje nazwy
na kamiennych tablicach
zmęczony gasnącym dniem przysiada na ławce
wdaje się w rozmowę z umarłymi.

Andante



Andante

W ogrodzie botanicznym
zapalono słońce
nad cyprysowym klombem w kształcie elipsy
stary człowiek
poruszał się pradawnym krokiem 
człowieka który wyruszał na spotkanie śmierci 
stara kobieta wskazała pokazała wolne miejsce
dla obojga jedna ławka to aż nadto
usiadł wspierając prawe ramię na lasce
- niech się pan nie śpieszy na tamten świat
nawet jeśli obiecują złote góry
odpoczniemy chwilę
i pospacerujemy po ogrodzie
jest tyle roślin 
których nazw nie znamy.


Allegro assai


Allegro assai

mocniej, aktywnie walcz
zagarniaj dla siebie teren
zagradzaj i odgradzaj
wskazówki zegara do przodu
zyskaj nimi choćby godzinę
letniego czasu
taniec życia
nie zna wytchnienia
nawet śmierć nie powstrzyma
wyścigu gryzoni
dalej i prędzej
przed innymi
wartość rozbita na czynniki pierwsze
brak sensu.

23 lipca 2011

***

Chciałbym, abyś mogła się  w nich wykąpać przed snem,
i ugasić pragnienie,
aby były pod ręką
jak lustro niemodnej toaletki,
tabletka na migrenę,
filiżanka kawy o poranku.

Mógłbym owinąć nimi twoją skaleczoną nogę,
natrzeć niby balsamem plecy i ramiona,
otulić nagie ciało jak kocem,
pomóc powiekom przytulić się do oczu,
nasycić pokój zapachem maciejki
i kazać im zamilknąć do świtu.

A kiedy bryzą nocną ukołysana
odbywasz  wędrówkę senną,
one przybiegają do mnie tłumnie.
Wypełniam nimi kieszenie,
chowam do szuflady,
gromadzę zachłannie,
jedno po drugim,
rozsupłuję i sklejam,
szarpię nimi struny głosu,
upuszczam kleksy
na białej płaszczyźnie czerpanego papieru,
zamieniam je, przesiewam, przesypuję
z jednego miejsca w drugie,
rysuję nimi i rozsiewam,
rozpuszczam jak włosy,
a czasem milczę,
czasami milczę, kiedy mi ich zbraknie.
I wtedy już nie wiem, co powiedzieć,
gdy grzęzną w moim gardle
i przelewają się przez palce
....słowa.

Kolejność

Najpierw jest
chleb i woda
potem ogień
i ten co ogniska strzeże
kiedy jesteś bezpieczny
wychodzisz poza krąg
oglądasz i dziwisz się
temu co przed oczami
i temu co wyobrażeniem
a czego nazwać jeszcze nie potrafisz
pytasz kto jest twórcą obrazów
szukasz go
a czasami odnajdujesz
wreszcie sam nazywasz
słowem po słowie
lecz kiedy poświadczysz pismem
słowo staje się kolejnym bytem
nierealnym
jakbyś stanął przed zwierciadłem
deformującym obraz.

16 maja 2011

***

Siadasz na pasie transmisyjnym
i powoli zmierzasz do celu
aby koniecznie ustalić
ciężar ciała
potrzebna jest waga
sprzężona z kasą fiskalną
na wyświetlaczu nerwowo drgają cyfry
wstrzymujesz oddech
wtedy wsuwasz kartę
w wąskie gardło czytnika
wiesz ile jesteś wart.

14 maja 2011

Ciężko

żyję na krawędzi
z coraz większym zakłopotaniem
krople drążą wartości
(wartość to takie archaiczne pojęcie)
żyję sobie bezowocnie
czasami zachwycam się chwilą
czasu coraz mniej
upływa ze mną.

11 kwietnia 2011

Nikt


Nikt
nie zatrzymał się
przy grobie nieznanego człowieka
kości nieznanego człowieka
próchnieją nie wiadomo
gdzie
nie wiem
czy nieznany człowiek
miał kogoś kto utoczył beczkę łez
jak łatwo
przychodzi cierpieć za ojczyznę w blasku reflektorów
jak łatwo nie mówić o anonimowej śmierci
konfrontując ją ze śmiercią
która na pewno była
niepotrzebna
tak jakby śmierć była komukolwiek potrzebna

******

(...) 
Chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o sobie. Dlatego tu jestem. A ten fotel, w którego aksamitne, przyjazne ciału wnętrze, jest taką przysłowiową, anegdotyczną leżanką, a ty, moja droga, lekarzem, przyjacielem i spowiednikiem w jednej osobie. „Moja droga” nie jest właściwą apostrofą, zważywszy na twój wiek, na tę szczególna rolę mentorki, jaką odegrałaś w moim życiu. I teraz, kiedy czekam na tę kawę, kiedy odrzuciłaś przed drobną chwilą pomoc przy jej sporządzeniu, złoszczę się na siebie, że tak wiele upłynęło czasu od naszego ostatniego spotkania. Może gdybym nie zobojętniał wobec, ruszając w świat, byłbym dzisiaj wiedział więcej o sobie.
Nie lubię w sobie tych zaniedbań, jakich się dopuściłem, również wobec ciebie, bo przecież byłaś sprawczynią pozytywnych zmian w moim mózgu. Powinienem przyjść tutaj na kolanach, o zmiłowanie prosić, nie o poradę, nie o to, abyś musiała mi wyjaśniać po raz kolejny to, że warto kruszyć kopie o uczciwość, prawość, warto hartować charakter i troszczyć się o znaczenie słów.
Przychodzisz, wnosząc na tacy przygotowaną kawę, jakieś skromne, na wzór domowego wypieku ciasteczka, porcelanowy pojemniczek ze śmietanką, brunatny cukier w cukiernicy, łyżeczki, serwetki, dwa talerzyki ułożone na sobie. Taki porządek i na tej tacy, i później przeniesiony na stoliczek harmonijnie współgra z twoim charakterem, starannie określonym, jasnym, sztywnym, choć bez przymusu stanowczości, z pewną dyskretną dozą tolerancji dla odmienności.
Zaczynamy rozmowę na zupełnie inny temat, niż ten, na który chciałem rozmawiać. Cóż mogą robić ludzie skazani przez lata na fizyczną rozłąkę? Rozmawiają o przeszłości, wspominają zamierzchłe dzieje spraw, które ich łączyły. Nie ma powodu, aby pozbawiać się przyjemności czerpania z tych, starych jak świat reguł i prawideł. Dlatego też odmłodnieliśmy oboje, dochodząc do czasów, kiedym nie zanurzył się jeszcze w dorosłość, choć zdawałem sobie sprawę z jej nieuchronności. Poczułem się uczniakiem, który za chwilę usłyszy, z jakich lektur powinien skorzystać tym razem i jeśli zechce, zawsze może skorzystać z notatek pani profesor.
Już po pierwszym łyku kawy słyszę pytanie – stwierdzenie, z nutką żałości w głosie, dlaczego nie piszę. I wtedy buntuje się moja jaźń, buntuje się moje ego, odpowiadam, że ta wizyta niespodziewana, jaką jej składam, jest bynajmniej dowodem na to, że piszę. Mało tego – umieszczę każde słowo z naszej rozmowy w jednej ze szkatułek, aby znalazło w niej swoje cenne jak skarb miejsce, aby móc ten skarb wystawić w pewnej chwili na pokuszenie zwiedzających. Kiedy słyszy „szkatułka”, unosi brwi i na jej czole pojawiają się zmarszczki, wydatniejsze i głębsze od tych, które zachowałem w pamięci. Podnoszą się przy tym kąciki warg, policzki zdają się tracić jędrność i tylko oczy są niezmiennie młode, przyjazne, a ich spojrzenie ciepłem otacza mówiącego.
Zastanawiające jest to, myślę, a właściwie wypowiadam myśl kierując ją bezpośrednio do mojej dystyngowanej rozmówczyni, zastanawiające jest to, że cały czas kobieta, która siedzi teraz w fotelu naprzeciwko mnie, wpatruje się w ruch moich warg, zawsze wydawała mi się nie pasująca do czasów, w których żyła. Dodaję też, że to samo wrażenie odnosiłem do mojego stryjostwa w Krakowie, gdzie spędzałem często wakacje. Na czym to polega, zdaje się pytać coraz bardziej przenikliwym wzrokiem i wtedy próbuję wyjaśnić to, czego przez całe lata nie potrafiłem wytłumaczyć sobie, dopóki podobnego uczucia odmienności od innych nie odniosłem do siebie.
- Pani zawsze wydawała mi się inna od pozostałych, inna w pozytywnym znaczeniu tego słowa, inna, bo stojąca na wyższym poziomie wrażliwości i odpowiedzialności na stanowisku, które pani pełniła. Ceniłem pani szczerość i tę swobodę, z jaką potrafiła pani wyrazić swą opinię wtedy, kiedy nikt nie oczekiwał od pani szczerości. Przypominam sobie taką sytuację: tłumaczy się pani przed nami, dorosłymi już licealistami z nieobecności w szkole na zajęciach, tłumacząc powód nieobecności jakimś nudnym, bezsensownym zebraniem, w którym brała pani udział bez najmniejszej satysfakcji. Czy pani wie, że ilekroć zdarzało mi się zawieść czyjeś oczekiwania, postępowałem według pani wzoru, przypominając sobie tamto zdarzenie. Uznałem, że bywają sytuacje, w których należy wytłumaczyć swoje zachowanie i należy bezwzględnie posługiwać się prawdą, przy wyjaśnianiu powodów swojego zachowania.
- To ciekawe, co pan mówi – odparła – zupełnie nie pamiętam tego wydarzenia.
To prawda, nie zawsze pamięta się takie, można by rzec, marginalne epizody ze swojego życia.
(...)

26 stycznia 2011

Ogień i woda

Cisza lasu gęstniała. Nad naszymi głowami zapłonął księżyc w pełni. A kiedy się pojawił, najwidoczniej w celu oświetlenia naszego obozowiska, nadciągnął tęgi mróz. Wynaleźliśmy niewielką polankę, którą zamierzaliśmy otoczyć namiotami z pałatek. Ktoś rzucił pomysł, aby rozpalić ognisko, którego nie wolno było rozpalać. Cóż jednak takie ognisko mogło znaczyć w czasie pokoju. Rozumiem, że podczas wojny, nasza polanka byłaby znakomitym celem dla przeciwnika, ale teraz? Ile to mieliśmy czasu na przeżycie podczas wojny? Ten nasz pluton rozpoznawczy...trzydzieści do czterdziestu minut? Cóż złego mogło się stać, zwłaszcza, że nasi dowódcy posnęli już w łóżkach polowych, w ogrzewanych „kozami” namiotach? A więc rozpalamy. Chłopcy rozbiegli się po lesie w poszukiwaniu chrustu. Ktoś krzyknął, że niedaleko jest skute lodem bagno, z którego sterczą kikuty zmarłych drzew i że można je powalić jednym, solidnym kopnięciem. Ktoś inny przytargał korzeń drzewa. Wkrótce każdy z nas powracał z lasu z naręczem chrustu, gałęzi, pniaków i korzeni. Szybko powstały dwie sterty drzewa: jedna do rozniecenia ogniska, i druga do podsycania żaru. Spod wątłej warstwy skamieniałego śniegu wyszarpywaliśmy opadłe jesienią liście. Dopiero na nich stawialiśmy namioty. Dokładnie wyglądało to w ten sposób, że bezpośrednio na liściastym podłożu kładliśmy koc, potem stawialiśmy namiot (na dwie osoby). Drugi koc służył nam później do przykrycia. Wejścia do namiocików skierowane były na ognisko, które zaczął juz rozpalać strażnikiem ognia.
A my dwaj, zaklinacze wody, udaliśmy się z menażkami po wodę właśnie. Krążąc po lesie bezskutecznie poszukiwaliśmy nie zamarzniętego źródełka, z jakiego moglibyśmy zaczerpnąć życiodajnego płynu. Cóż było robić. Skuliśmy wojskowymi łopatkami tafle lodu zalegające na, jak nam się wydawało, głębokich oczach kałuż i załadowaliśmy nimi kilka menażek.
Kiedy wróciliśmy do obozowiska mistrz parzenia herbaty wraz ze strażnikiem ognia zajęli się sporządzaniem napoju, który przed zaśnięciem podziałał jak balsam na nasze przemarznięte ciała i zatopione w bezkresność księżycowo-gwieździstej nocy umysłów. Strażnicy ognia zmieniali się co godzina. Spod koców wystawały nasze żołnierskie buty, dotykające niemal zarzewia ognia.
Ranek obudził nas śnieżycą.

Okruszki



       Wykroił dużą pajdę chleba z okrągłego bochenka, naciął skórkę w taki sposób, aby później sprawnymi palcami wydobyć puszysty miąższ i móc go starannie ugnieść dłońmi dodając skrojony i zmiażdżony płazem noża ziemniak oraz umieszczając w zaczynie jedną – dwie krople waniliowego zapachu. Kilkanaście minut trwało ugniatanie ciasta, aż wreszcie stało się ono miękkie i sprężyste, i nie kruszyło się podczas formowania małych zacierkowych kulek, które zagłębiał potem w ostrzu haczyka. Pozostałą skórkę chleba kroił na wąziutkie paseczki, a następnie szybkimi ruchami noża siekał paski na drobniutkie kwadraciki. Brał wędki, stołeczek, siatkę, wszystko to, co przydaje się w czasie łowienia ryb i wychodził z domu. Na podwórzu rzucał skrojoną skórkę chleba gromadzącym się i hałaśliwym wróblom.
       Stryj z kolei mieszkał w Krakowie w mieszkanku, którego okna wychodziły na kopiec Kościuszki. Stryjenka jak zwykle zastawiała stół do porannego posiłku wraz z mężem. Przyzwyczajony do tradycyjnych kanapek, nie mogłem wyjść z podziwu, jak różnorodne może być śniadanie składające się z wędlin, jajek ugotowanych na twardo, serów różnej maści, masła, dżemu i konfitury, ogórka i pomidora, chleba  i bułeczek, masła, rybek w oleju lub w pomidorach, liści sałaty i pasztetu. Była też herbata czarna i ta zalana do połowy mlekiem, a w gotowości stała kawa, kakao   i mleko, które wedle woli, można było przygrzać. Cały owalny stół zastawiony był jedzeniem i jednocześnie, może poza jajkami, każdy z biesiadników mógł w dowolny sposób zaspokoić poranny głód. Po śniadaniu i sprzątnięciu ze stołu pozostawało zawsze trochę starszego chleba, jak i też chlebowych skórek, bo stryj miał problemy z żołądkiem i nie jadał „twardego”. Kroił więc te skórki na drobniutkie kawałki, podsypywał okruszki z obrusu i wysypywał na parapet, gdzie czekała już na śniadanko para synogarlic.
       Spontanicznie zdecydowali się zrezygnować z podróży autobusem, choć matka wręczyła im pieniądze na bilety i poprosiła jedną z kobiet, stojącą na autobusowym dworcu, aby zaopiekowała się dziewięciolatkami. Chłopcy jednak przy byle sposobności zniknęli z zasięgu wzroku ich przybranej na czas podróży opiekunki i ruszyli w drogę pieszo. Mieli przed sobą niemal dwadzieścia pięć kilometrów do przejścia asfaltową szosą dzielącą miasteczka. Dochodzili właśnie do pierwszego przystanku za G. , kiedy nadjechał autobus. Przezornie skryli się w krzakach rosnących za rowem po jednej stronie drogi. Autobus pomknął dalej, nie zatrzymując się na przystanku. Poczuli wolność. Dopiero jakieś pięć kilometrów przed Z. napotkał ich bus, którym wracali piłkarze jednej z drużyn klasy okręgowej. Ku zdumieniu chłopców, bus zatrzymał się, bo kierowca rozpoznał Maćka. Chłopcy wskoczyli więc na krypę i dojechali do Z. zmęczeni, lecz szczęśliwi. To właśnie zmęczenie spowodowało, że bura, jaką dostali, spłynęła po nich tak szybko, jak na ich oczy nasunął się sen. Rankiem czekało na nich śniadanie. Bułka z masłem i dżemem oraz mleko – chłodne mleko prosto od krowy. Nigdy wcześniej śniadanie nie smakowało im tak bardzo.
      Wyruszając na codzienne, poligonowe szkolenie zabierał z sobą dwie kromki suchego chleba. Kładł je do bocznych kieszeni wojskowych spodni i podczas przerw w zajęciach podjadał go dyskretnie, przeżuwają powoli kęs za kęsem. Kiedy przeczołgiwał się przez kałuże pełne błota, starał się nie zamoczyć zabranych z sobą kromek, choć przychodziło to z trudem. Taki zmoczony chleb nie był już smaczny, lecz kiedy wysuszył go na słońcu przez chwilę, powracał jego dawny smak. Po pewnym czasie brał z sobą kromki chleba nawet wtedy, gdy nie odczuwał głodu.
      Kiedy jeszcze lód nie skuł do końca stawu, ilekroć przechodził wzdłuż jednej z jego burt, rzucał okruchy chleba łabędziom. Wkrótce wyjechał na tydzień z osady, aby powrócić, bo właśnie odwołano zajęcia na uczelni z powodu zbyt silnego mrozu. Wracając do domu, przechodził wzdłuż stawu i w papierowej torebce miał przygotowane okruszki chleba dla ptaków. Łabędzi jednak nie było. Później dowiedział się, że przymarzły do lodu i wędkarze pośpieszyli im z pomocą, odkuwając łapy ptaków od lodowej tafli. Wyzwoliwszy się z pęt lodu, ptaki odleciały w nieznane.
      Okruszki chleba cały czas towarzyszą jego życiu. Czasami bywają bolesne, tak jak wtedy, gdy napuszony indor, aby dostać się do niech, rozłożonych na otwartej dłoni chłopca, boleśnie ukuł tę dłoń mocnym uderzeniem ostrego dzioba, albo wtedy, gdy zamieszkały w ogrodzie zoologicznym osioł, zamiast chwycić pyskiem spory kawałek pokruszonego chleba, ugryzł chłopca w kciuk prawej dłoni. Podobne historie   nie zmieniły jego stosunku do chleba. Do dnia dzisiejszego okruszki to jego smakołyk.
      

24 listopada 2010

Jeśli ten chleb...

jeśli ten chleb był czerstwy
smakował inaczej
jeśli wino kwaśniało w ustach
zaciskałem zęby 
jeśli moja wyobraźnia zataczała niski krąg
wykorzystywałem codzienność

mój chleb puszysty
moje słodkie wino
moja wyobraźnia ogromna

straciłem smak
nie jestem spragniony
jestem nią przygnieciony

Nie ma powrotu

nie ma powrotu
była łąka
tam
rybne stawy
te nasze jeziora błękitne
drzewa sadzone ręką chłopca
jak ciężko było
w glinianym podłożu
zanurzyć taflę metalu
pamiętam
jak złowiłem pierwszą rybę
długo walczyła
zanim zległa w wysokiej trawie
ojciec zbudował nieopodal stanicę
mój pierwszy kajak był wywrotny
ale to czas
powywracał wszystko.

8 listopada 2010

Słowo

Słowo ma być proste
nie komplikuj
księżyc nie jest słowem banalnym
kiedy wypowiesz je tak
jakbyś był na nim
słowo może być kalekie
słowo nie może kaleczyć
nie używaj słów brudnych
nie dotykaj nimi
oszczędzaj słowa na rozmowę
z kimś kto słuchać potrafi
nie spiesz się
zatrzymaj się wpół słowie
czasami zamilknij

6 listopada 2010

Przed zaśnięciem (2)

(...) tyle rzeczy chciałbym Ci opowiedzieć, tyle spraw przekazać, wyspowiadać się przed Twoim majestatem, bo wiem, że w odróżnieniu od innych bogiń, które po poczęciu świata, umywają ręce od opieki nad ludźmi, Ty jedna nie boisz się ich kochać , a jeśli nawet nie wyzwalasz ich od śmierci, to sprawiasz, że lęk przed nią nie jest tak straszny, tak nieskończoną ufność pokładam w Tobie, że z każdą chwilą przybliżającą mnie do nieuchronnego końca jestem spokojniejszy o moje przyszłe istnienie,

to już, zadyszka stalowych kół pociągu, nierówne przerywane tętno, coraz wolniejszy żałobny krajobraz z oknem, pierwsze światełka kolejowej stacji, czy aby konduktor-charon nie zapomni o mnie, czy zdoła w półmroku stacji odnaleźć tę Dziewczynę, która dla niego jest tylko dziewczyną, dla mnie, już mówiłem, wstaję, nie wytrzymuję, podchodzę do okna, czy można wzrokiem, jak magnesem przyciągnąć do siebie,

stoimy, nerwowe chwile, co ja mówię, godziny oczekiwania, jakieś rozmowy, senne, słyszę własny oddech, potem głos konduktora, chyba znalazł, poznał, jeszcze raz wychodzi na peron i daje latarką sygnał maszyniście, aby ruszył, pociąg leniwie podnosi się z posłania, sapie, targa wagony, wreszcie oddycha pełniej, w odróżnieniu ode mnie, spoglądam z niepokojem na drzwi swojego przedziału, powinienem przecież wstać, przywitać się, nie robie tego i już za chwilę jest za późno, drzwi rozsuwają się nagle, kiedy już niemal zasypiałem, mój przyjaciel-konduktor wypełnił swą misję i zadowolony z siebie, wprowadza dziewczynę do mojego świata, tak bardzo się cieszę, że Cię widzę i zamiast wylewnych rozmów powiało srogim milczeniem, czyżby nie wiedziała, że jest Tą, na którą zawsze czekałem, jest pan szalony, zupełnie szalony, nie podejrzewałam pana o to, że zrobi wszystko, aby się ze mną spotkać, to nic, jest trochę zaskoczona, bo nie wie w gruncie rzeczy, z czym do niej przychodzę, a pragnę przecież spowiedzi, przed kim, przede mną, tak przed Panią, to początkowe niezrozumienie było również moim przeznaczeniem, tak, z pewnością Moja Pani zaplanowała wszystko w ten sposób, aby wymusić na mnie szczere wyznanie, widywaliśmy się tyle razy, ale nigdy dotąd nie dochodziło pomiędzy nami do rozmowy, tej ostatecznej rozmowy, która zwieńczyłaby sens mojego istnienia, co tez pan mówi, Pani wie, Pani musi wiedzieć, że żyję tylko wskutek tego, że i Pani żyje, żyję dla Pani, owszem, początkowo o tym nie wiedziałem, nie sądziłem, że mnie może się przydarzyć cos takiego, że mężczyzna  jego Bogini, jakaż z nas dziwaczna para, Pani jest wieczna i nieśmiertelna, ja jestem kończącym życie żebrakiem, tak powiedziałem, tak łatwo wpadam w sentymentalizm, wiem o tym, czego pan oczekuje ode mnie, błogosławieństwa, nie, chciałbym Pani podziękować za to, że istnieje i mogłem Ją czuć, widzieć i kochać, moje życie, uśmiecham się, nie jest istotne, chociaż to Pani mi je dała, czy mnie rozumie,

jak można tak mówić, jeszcze tyle życia przed panem, będę się czuła niepocieszona, jeśli z mojej przyczyny ono zagaśnie, niczego panu nie żal, żal, to prawda, że żal, po prostu przestrzeń w jakiej się znaleźliśmy, należy już tylko do Pani i ustępuję w niej swego miejsca, w tym świecie, który mnie przerósł, nie mogę już żyć dłużej w tak ogromnej zależności od Pani, która jest tak niepokalanym Ideałem, z którym duchowe nawet obcowanie, dostarczające niezapomnianych przyjemnych wrażeń, wzruszeń, jest jednocześnie udręką, to będzie nasza ostatnia podróż, dobrze, proszę tylko o ciche, spokojne i bliższe Pani miejsce w tym moim przyszłym życiu, położyła chłodną swą dłoń na moim rozpalonym czole, spojrzeliśmy na siebie, tak jak nigdy dotąd, konduktor przechodzący właśnie korytarzem, spojrzał w naszą stronę, roześmiałem się, on niczego nie rozumie, wariat wyczytałem z jego oczu, to nic, niech sobie tak myśli, czy człowiek będący u kresu swych dni powinien zwracać uwagę na takie szczegóły, lubię podróżować pociągami do końcowej stacji, proszę mi powiedzieć, co Pani zrobi, kiedy się rozstaniemy, milczy, proszę już nie odpowiadać, ja wiem,. życie przed Panią, a ja jeszcze w tej charonowej  łodzi , chciałbym jeszcze zabrać z sobą kosmyk Pani kasztanowych włosów i patrząc nań, słuchać Gabriela Faure, czy będzie mi dane zabrać z sobą do grobu wszystkie miłe wspomnienia, nie wiem nawet jak to się stało, kiedy nagle konduktor oznajmił, że pozostała jeszcze godzina do końca podróży i wtedy odwróciłem wzrok w prawo, patrząc w czarną taflę szyby, i usłyszałem przeraźliwy krzyk, i tę dziewczynę z obrazu Muncha, i zobaczyłem brukliński most, i na chwilę oderwałem się od tej wizji, spojrzałem na Dziewczyną, i zobaczyłem jak jej postać promieniuje fluorescencyjną poświatą, uzyskałem więc potwierdzenie tego, o czym wiedziałem wcześniej, zobaczyłem dowód jej boskości, nie boję się już niczego, stamtąd napiszę do Pani,

ja nie jestem boginią, pan się myli, a mówiła to właśnie w tedy, kiedy wokół jej głowy promieniała aureola, być może Pani nawet nie wie o tym, że Nią jest, a przecież najważniejsze jest to w jaki sposób ja Panią widzę, zostało już czterdzieści minut życia, proszę się zgodzić ze mną i nie protestować, to już koniec, coraz słabsze tętno, zadyszka jak oddech poprzez związany na twarzy, na ustach szal, stukot kół powolniejszy, Ona przytulona do mnie, czuję jeszcze jej oddech na policzku, ostatkiem sił wyrywam z jej skroni kosmyk kasztanowych włosów, słyszę muzykę, odwracam wzrok, tym razem kierują go w lewą stronę, gdzie za szklanymi drzwiami przedziału oświetlony korytarz i ten rosnący tłum ludzi, patrzących w moją stronę, no już, już coraz ciszej, słyszę kojące słowa Dziewczyny, może to i lepiej dla pana, może lepiej, a teraz kierownik pociągu odsuwa drzwi, koniec podróży, koniec, to już naprawdę koniec,
koła pociągu odmierzyły ostatni takt równy docelowemu uderzeniu serca.
(1992) 

5 listopada 2010

Przed zaśnięciem (1)

Koła pociągu odmierzają cykliczny takt, równy uderzeniom serca, czuje ten rytm, kojący, poprawiający samopoczucie, może dlatego lubię być w podróży, lubię pochłaniać przestrzeń w rytmie walca, tym razem nie może mi wyjść z głowy Faure, stukot kół nie jest w stanie zagłuszyć muzyki, która jest we mnie, równocześnie angielskim, tanecznym krokiem przypływają myśli, krążą, kołaczą się w mojej głowie, pełno sprzeczności, to niesamowite, że istnieje jeszcze jakaś harmonia, że nie jest bezładnym zbiorem pusto brzmiących dźwięków, wciąż czekam na pierwszy przystanek, pierwszą stację, na której wsiądzie moja Bogini i bez reszty zapanuje nade mną, suita Pelléas et Mélisande przybliża mnie do niej, co za melodyka, uspokojenie, wyzwala we mnie jedynie pozytywne uczucia, a już zaczynałem wątpić w ich istnienie, wydawało mi się, że nie potrafię odnaleźć w sobie tej odrobiny ciepła
chciałbym powitać ją jakimś radosnym akordem, tak żałuję, że nie ram w orkiestrze, moją córeczkę oddałbym z chęcią do szkoły baletowej , myślę, że taniec łączy w sobie wszystkie elementy piękna, oczywiście i tym razem nie jestem oryginalny ale stanowczo protestuje przeciwko nazywaniu mnie snobem, jestem raczej przekorny, co nie przeszkadza mi w tradycyjnym podejściu do metod wychowania, dlatego z dumą patrzyłbym na swoją córkę, która każdym ruchem młodzieńczego ciała przywodziłaby mi na myśl tancerki Degasa
lubię czuć się zmęczonym, iżby ciężkie krople słonego potu przygniatałyby mnie do ziemi, to się nazywa mieć rozdwojoną jaźń, chociaż, gdyby tak głębiej się zastanowić, pozorna to przepaść pomiędzy tęsknotą za sztuką a miłością do ciężkiej, fizycznej pracy, dla Ciebie przeznaczam tylko sztukę, widzę Cię upoetycznioną karmicielkę ludzkich istnień, które bez Ciebie nigdy nie odnalazłyby właściwego celu zycia, nawet nie w tym rzecz, że jesteś Boginią, dla mnie jesteś również kobietą i jako kobieta wyznaczasz granice męskiej, samozwańczej dominacji nad światem
powiedziałem konduktorowi, jeżeli zobaczy pan stojącą na peronie Dziewczynę o aksamitnych, kasztanowych włosach, niechże pan Jej powie, że na nią czekam i wskaże drogę do mojego przedziału, wcisnąłem mu do ręki zmięty banknot, a jeżeli pomylę Ją z kimś innym, to niemożliwe, Ona sprawia, że o północy nad wschodnim horyzontem iskrzy słońce, wyda się panu Aniołem i jedno spojrzenie w Jej kierunku wystarczy, aby zabłądzić wzrokiem, odszedł i zdawało mi się, że wpatruje się teraz w bezkształtną przestrzeń za oknem i szuka w sinoczarnej poświacie Towarzyszki mojego życia
spotkanie z Nią miało być spotkaniem ostatnim, podejrzewałem już bliską chwilę rozstania i tak jak każdy człowiek pragnąłem jeszcze ostatniej posługi przed zejściem, boję się tego rozstania i chciałbym przeciągnąć tę podróż w nieskończoność, proszę pana, zwracam się do przemykającego wąskim gardłem korytarza kierownika pociągu, jak długo będziemy jechać do X, trzy godziny czterdzieści pięć minut, zgodnie z rozkładem , a więc pozostały mi niespełna cztery godziny życia, dobre i to
jakie to szczęście, że pociąg nie jest przepełniony i chociaż zarezerwowałem cały przedział, to jednak miło jest pomyśleć, że nikt przeze mnie nie musi stać na korytarzu, z wyjątkiem tych, którzy robią to dla własnej przyjemności, żałuję, że nie zabrałem z sobą taśmy z nagraniem suity Faure’a, tak, bardzo tego żałuję, równie dobrze powinienem był nie zapomnieć o wzięciu z sobą któregoś z koncertów Vivaldiego, taki na przykład sto czterdziesty pierwszy koncert f dur na smyczki i basso continuo i wtem pomyślałem, że lubię też harfę i klawesyn, barokowy klawesyn, ale nic z tego, nie mam nic z sobą prócz nadziei na spotkanie z Tą, która mnie stworzyła i dla której byłbym w stanie ukraść krzyk Muncha, lecz musiałbym sie jeszcze dowiedzieć w jakiej galerii straszy swym nieogarniętym rozumem samobójczym krzykiem, pełnym okrucieństwa i grozy, ciekaw jestem jak Moja Pani zareagowałaby, gdyby ta dziewczyna na moście, to w gruncie rzeczy nie ona, a ja przebrany za niewiastę, szalony i gotów na zbyt wiele (...)

2 listopada 2010

*** Fragment


 (...)
II.
- Zawiozę cię do tego lasku – wskazał wyciągnięta przed siebie ręką – skąd przywieziemy najpiękniejszą choinkę, chcesz?
Dziewczynka spojrzała w stronę horyzontu zwieńczonego niewyraźnym, we mgle skąpanym konturem lasu.
- To bardzo daleko – powiedziała z pewna obawą w głosie – a mama?
- Mama przygotuje nam jedzonko na święta. Nie zimno ci?
- Mama zawsze mnie dobrze ubiera. Dba o mnie. Mówi, że mnie jedną tylko ma.
- Siądź wygodnie i opatul się tym kocem.
Usiadła na sankach. Duże drewniane sanki z metalowym oparciem. Siedlisko założone rozwiniętym kocem. Kiedy dziewczynka usiadła, owinęła sobie nim nogi. Adam poprawił koc w taki sposób, aby nie zwisał z sanek. Pociągnął za sznur. Mocno. Sanie ruszyły.
- A nie wywali mnie pan? – zakrzyknęła.
- Gdzież bym pozwolił na to – odparł już w biegu. Poruszali się śnieżnymi koleinami wiejskiej drogi. Śnieg był roziskrzony w niskim słońcu, skrzypiał, sypki i szybki. Co jakiś czas Adam puszczał pęta sań i pozwalał im mknąć samym. Uskakiwał wtedy w bok, sanie szły dalej, dziewczynka piszczała dla zabawy i oglądała się do tyłu, kiedy sanie stanęły. Jej oczy mówiły „jeszcze, jeszcze raz niech tak pędzę”. Pomimo tego, że zmęczenie dawało się już we znaki, Adam znów stawał się koniem i pędził przed siebie, ciągnąc sanie i w miejscu, gdzie droga schodziła łagodnie w dół, ponownie nadawszy solidnej prędkości saniom, puścił je, lecz pobiegł teraz za nimi, bo droga zbyt gwałtownie skręcała u podnóża zbocza. Ledwie dobiegł do sań przed zakrętem. Spojrzał do tyłu i spostrzegł, że przejechali całkiem dużo drogi.
- A teraz zejdź, musisz się rozgrzać, poruszać.
Dziewczynka posłusznie zeszła z sanek.
- Mogę pana porzucać śnieżkami? – zapytała.
- Śnieg jest sypki. Trudno będzie ulepić kulę. Możesz – odpowiedział.
Szli teraz węższą boczną dróżką w stronę najbardziej oddalonego od zabudowań wiejskich gospodarstwa, niemal przylegającego do lasu. Tam mieli wyciąć dla siebie choinkę. Dziewczynce śnieg sięgał poniżej kolan. Raz po raz schylała się, nabierała w dłonie śniegu, próbowała ulepić kulę i rzucała w stronę Adama. Śnieg rozpierzchał się bezwładnie i ledwie ocierał się o plecy mężczyzny. W pewnej chwili Adam odwrócił się, rzucił wodze sanek schylił się, zaczerpnął śniegu i rzucił go w górę w taki sposób, aby oprószył dziewczynkę. Przystanęła zdumiona i dalejże sięgać zaczęła po śnieg, i on również. Ni z tego, ni z owego doszło do prawdziwej batalii śnieżnej, po której twarze obojga zarumieniły się jak słońce o zachodzie, a nosy wręcz spurpurowiały. Bawiąc się i ganiając za sobą dotarli zmęczeni, mokrzy do gospodarstwa, w którym pachniało już świętami, wędzoną szynką i zamoczonym w mleku makiem. Weszli do domostwa Kulczyckich. Ciepło ziało z kuchni, w której stara Kulczycka i jej synowa uwijały się jak w ukropie gniotąc ciasto, szykując pierogi i sałatki. Mężczyźni zajęci byli oprawianiem zielonego drzewka. Pozdrowili się nawzajem, a stara Kulczycka w mig przyciągnęła do siebie Ewę, spojrzała surowo na Adama i wytrząsała dłonią z włosów resztki zwilgotniałego śniegu.
- Panie Adamie, chce pan, aby dziewczynka zapalenia płuc dostała?
Przewrażliwiona była. Ściągnęła z małej kurtkę, ściągnęła sweter, zaprowadziła do łazienki. Ewa wróciła stamtąd opatulona w duży bawełniany ręcznik. Przysiadła na stołeczku przy kuchni, gdzie jej kazano a kobieta wlała do kubka mleko, do niego zaś pełną stołową łyżkę miodu.
- Pij teraz, skoro ojciec cię na pastwę śniegu i mrozu wydał.
Zastanowiła się, bo nieopatrznie nazwała Adama ojcem dziewczynki, choć musiała wiedzieć, że najbliższy, choć daleki sąsiad dziecka nie ma. Ale kto go tam wie, pomyślała. Czy chłop zawsze zna swoje dzieciaki po świecie rozrzucone? Coś w tym być musi, że z tą małą chodzi jak z córką po zaspach, a taki wesoły, szczęśliwy, jakby o swoim, narodzonym, choć nieznanym dotąd się dowiedział.
Adam przeszedł do mężczyzn, do pokoju, gdzie choinkę stawiano.
- A tobie Ewa na imię? – zapytała starsza kobieta.
- Ewa.
- A mówił pan Adam, mówił, że na święta przyjedziesz z matką. A cieszył się. Znam go krótko wprawdzie, lecz zawsze wiem po oczach, kiedy się raduje. I z tej radości dałby cię wziąć chorobie. Ech, te chłopy.
- Ale mnie nic nie jest. Bawiliśmy się tylko.
- Cała mokra byłaś. Mama by się na pana Adama pogniewała.
- Nie jestem taka delikatna. Jestem już duża.
- Duża nie duża, dbać o siebie musi. Nie wie, że kurzawka będzie?
Synowa wyrabiała drożdżowe ciasto sprawnymi ruchami mięsistych dłoni. Nie mówiła nic, tylko zerkała na małą śmiejącymi się oczami.
- Co to kurzawka? – zapytała mała.
- Duża jest a nie wie, że śnieżyca się szykuje. Wiem to dobrze, bo z kościach mnie łupie.
- Aha – westchnęła Ewa.
- A tatuś to niech raz dwa trzy idzie po to drzewko, bo wracać wam do domu trzeba i przed zamiecią zdążyć.
Wyszła szybko z kuchni i tę samą informację przekazała Adamowi. Pobyła jeszcze chwilę w pokoju i widać, że poskutkowało, bo Adam wsunął na grzbiet kurtkę i wyszli obaj z młodym Kulczyckim do szkółki. Wróciła do kuchni.
- Rosołku przygrzeję. Zje?
- Nie jestem głodna – Ewa próbowała się wymigać od jedzenia, lecz Kulczykowa nie ustępowała.
- Niech mi tu nie grymasi i fochów nie czyni. Siły trzeba mieć. Ot i co.
Sięgnęła z kredensu talerz nałożyła domowego makaronu, zalała bulionem z postawionego na kuchni garnka, podała łyżkę. Ewa przeniosła się z krzesłem na drugi skraj stołu, na którym ćwiczyła mięśnie synowa Kulczyckiej. Teraz ona odezwała się do dziewczynki zachęcając ją do jedzenia, że „takiego rosołku jak u nas, to i próżno po domach szukać”.
Ewa powoli przesuwała łyżką po talerzu, dzieliła makaron, nabierała treści zupy i przytykała łyżkę do ust. Widać było, że dziewczynce smakuje. Wolno, bo wolno, lecz rosół znikał z talerze ku ogólnemu zadowoleniu kobiet zajętych kuchenną pracą.
- Dlaczego pani na wujka Adama mówi, że to mój tata? – odezwała się raptem dziewczynka, nie dokończywszy jeszcze jedzenia.
Kulczycka przerwała krojenie w kostkę ugotowanej marchwi, przeniosła wzrok na dziewczynkę.
- A to ci brzdącu powiem tyle, że kiedy przez okno patrzyłam, jak żeście tam na śniegu figlowali, to jedna tylko myśl do mnie przyszła – toć ubabrani w tym śniegu jak ojciec z córką wyglądacie. To prawda, kochanieńka, jak ojciec z córką.
- A ojciec mój, ten, wie pani, prawdziwy, to kiedyś wyjechał gdzieś w bardzo ważnych sprawach...
- Może tam i wyjechał i miał w tym jaki interes ale ja panienko swoje wiem. Pan Adam cię lubi. Bardzo lubi.
- Pan Adam jest bardzo miły, dobry dla mnie, a ja nawet nie wiem dlaczego.
- A czy to trzeba mieć jakiś powód, aby taką panienkę lubić. Ot, lubi się i tyle. A jak to opowiadał o panience, zanim tu przyjechała z matką.
- Cieszył się, że przyjedziemy?
- I to jak. Bo chłopu samemu nijako w domu bez baby. A co ja ci będę mówiła, nie zrozumiesz.
Ewa obruszyła się. Tęgą i ambitną minę wniosła na swą twarz i nieoczekiwanie poważnie odcięła się Kulczykowej.
- A właśnie, że wiem jak to jest. Wiem, bo skoro moja mama tęskni za mężczyzną, to i mężczyzna może.
- Takaś sprytna, co ty nie powiesz.
- Bo pani mnie za małą dziewczynkę bierze, a ja już w trzeciej klasie jestem i dużo rozumiem.
- Może ty i rozumiesz, brzdącu. Wygadana jesteś, to pewne. Ale czy ty dorosłych rozumiesz, to już tego taka pewna nie jestem.
- Bo dorośli to sobie tylko komplikują życie.
- Ot, powiedziała. I ma rację. No dokończ serdeńko rosołek. W głowach się ludziom przewraca dzisiaj. Pracują, pracują, wywracają ślepiami za Bóg wie tam czym, a o najważniejszych sprawach zapominają.
- A co jest najważniejsze?
- A dom, rodzina i te małe stworzonka takie jak ty, skarbeńko. Reszta się nie liczy, albo mniej znaczy.
- Ale czasami to takie trudne. Przecież moja mama się stara. Nie zawsze ma dla mnie czas, lecz ja to rozumiem.
- Bo widzisz, serdeńko, ty to już przez to, że twój tata wyjechał Bóg wie gdzie, dorastasz szybciej niż inne dzieci. Ale tak być nie powinno.
- A jak ma być?
- Powinnaś być jak najdłużej dzieckiem, ile się tylko da. A twoja mama powinna załatwić ci tatę na stałe, bo chłop ważny jest nie tylko dla baby ale i dla dziecka, pojmujesz?   
- Co mam nie rozumieć. A taki ktoś jak Adam byłby dobrym tatą?
- Mnie pytasz? To ty musisz to wiedzieć, brzdącu.
- Bo mnie to by pasował.
- Pięknie. A co na to twoja mama?
- Nie wiem, ale się zapytam. Myślę, że się lubią.
- I ja tak myślę. No zjedz do końca, to się tata ucieszy.
Przymknęła nagle usta. Znów nazwała Adama tatą, ale tym razem Ewa skwitowała to uśmiechem. Dokończyła zupę. W kuchni było ciepło. Synowa Kulczyckiej wyrobiła już ciasto i okryła miskę czystym ręcznikiem.
- A teraz uciszmy się – pierwszy raz odezwała się młodsza z kobiet – drożdżowe ciasto potrzebuje ciszy. Chodź do pokoju.  Zobaczysz jaką mamy choinkę.
(...)

7 października 2010

Dolina Ud

Zasypiam w dolinie Ud
zwilżonych nocną narastającą mgłą
dającą schronienie ciepłu
podziemnych gejzerów
pulsujących banieczkami
życiodajnych oddechów.

Budzę się przemierzając w bród
wąską smużkę strumienia
nabierając ustami źródlanej karmy.

Wspinam się
po łagodnych stokach
pozostawiając na powierzchni
gorące tropy warg.

Podążam ku słońcu
odbijającym się w źrenicach
upuszczonych przez naturę stawach
coraz głębszych o poranku.

15 września 2010

Przestrzeń


Chwalę przestrzeń
zdumiewa mnie palec boży
i jeśli nawet nie jest to boski palec
przestrzeń jest argumentem na „tak”
lecz kiedy istnieję w przestrzeni
i zaczynam myśleć o sobie i o niej
moja myśl jest niewielka
nie może być inaczej
skoro wyznaczono mi tymczasowe miejsce pobytu
pośród nieskończonej ilości podobnych i różnych ode mnie i od mojego.

Przestrzeń wymaga pokory
nawet śmierć nie jest tak wymagająca
urządzam się
zawłaszczam dla siebie fragment znacznie większej całości
każda istota rozumniejsza ode mnie
i ta którą niesłusznie utożsamiamy z bezrozumem
urządza się podług własnej woli
przestrzeni dla każdego wystarczy.

Po czym poznać


Po czym poznać wiersz
może po tym, że powstaje w pewnej oddali
od codzienności życia słów
nawet jeśli opisuje rzeczywistość,
to jest to rzeczywistość z innego świata

Po czym poznać poetę
może po tym jak bardzo niewyraźna jest jego postać
zagubiona w rozumieniu słów będących w powszechnym użyciu
nawet jeśli dzięki tym słowom istnieje komunikacja
to nie można się porozumieć z poetą z innego świata.