26 stycznia 2011

Okruszki



       Wykroił dużą pajdę chleba z okrągłego bochenka, naciął skórkę w taki sposób, aby później sprawnymi palcami wydobyć puszysty miąższ i móc go starannie ugnieść dłońmi dodając skrojony i zmiażdżony płazem noża ziemniak oraz umieszczając w zaczynie jedną – dwie krople waniliowego zapachu. Kilkanaście minut trwało ugniatanie ciasta, aż wreszcie stało się ono miękkie i sprężyste, i nie kruszyło się podczas formowania małych zacierkowych kulek, które zagłębiał potem w ostrzu haczyka. Pozostałą skórkę chleba kroił na wąziutkie paseczki, a następnie szybkimi ruchami noża siekał paski na drobniutkie kwadraciki. Brał wędki, stołeczek, siatkę, wszystko to, co przydaje się w czasie łowienia ryb i wychodził z domu. Na podwórzu rzucał skrojoną skórkę chleba gromadzącym się i hałaśliwym wróblom.
       Stryj z kolei mieszkał w Krakowie w mieszkanku, którego okna wychodziły na kopiec Kościuszki. Stryjenka jak zwykle zastawiała stół do porannego posiłku wraz z mężem. Przyzwyczajony do tradycyjnych kanapek, nie mogłem wyjść z podziwu, jak różnorodne może być śniadanie składające się z wędlin, jajek ugotowanych na twardo, serów różnej maści, masła, dżemu i konfitury, ogórka i pomidora, chleba  i bułeczek, masła, rybek w oleju lub w pomidorach, liści sałaty i pasztetu. Była też herbata czarna i ta zalana do połowy mlekiem, a w gotowości stała kawa, kakao   i mleko, które wedle woli, można było przygrzać. Cały owalny stół zastawiony był jedzeniem i jednocześnie, może poza jajkami, każdy z biesiadników mógł w dowolny sposób zaspokoić poranny głód. Po śniadaniu i sprzątnięciu ze stołu pozostawało zawsze trochę starszego chleba, jak i też chlebowych skórek, bo stryj miał problemy z żołądkiem i nie jadał „twardego”. Kroił więc te skórki na drobniutkie kawałki, podsypywał okruszki z obrusu i wysypywał na parapet, gdzie czekała już na śniadanko para synogarlic.
       Spontanicznie zdecydowali się zrezygnować z podróży autobusem, choć matka wręczyła im pieniądze na bilety i poprosiła jedną z kobiet, stojącą na autobusowym dworcu, aby zaopiekowała się dziewięciolatkami. Chłopcy jednak przy byle sposobności zniknęli z zasięgu wzroku ich przybranej na czas podróży opiekunki i ruszyli w drogę pieszo. Mieli przed sobą niemal dwadzieścia pięć kilometrów do przejścia asfaltową szosą dzielącą miasteczka. Dochodzili właśnie do pierwszego przystanku za G. , kiedy nadjechał autobus. Przezornie skryli się w krzakach rosnących za rowem po jednej stronie drogi. Autobus pomknął dalej, nie zatrzymując się na przystanku. Poczuli wolność. Dopiero jakieś pięć kilometrów przed Z. napotkał ich bus, którym wracali piłkarze jednej z drużyn klasy okręgowej. Ku zdumieniu chłopców, bus zatrzymał się, bo kierowca rozpoznał Maćka. Chłopcy wskoczyli więc na krypę i dojechali do Z. zmęczeni, lecz szczęśliwi. To właśnie zmęczenie spowodowało, że bura, jaką dostali, spłynęła po nich tak szybko, jak na ich oczy nasunął się sen. Rankiem czekało na nich śniadanie. Bułka z masłem i dżemem oraz mleko – chłodne mleko prosto od krowy. Nigdy wcześniej śniadanie nie smakowało im tak bardzo.
      Wyruszając na codzienne, poligonowe szkolenie zabierał z sobą dwie kromki suchego chleba. Kładł je do bocznych kieszeni wojskowych spodni i podczas przerw w zajęciach podjadał go dyskretnie, przeżuwają powoli kęs za kęsem. Kiedy przeczołgiwał się przez kałuże pełne błota, starał się nie zamoczyć zabranych z sobą kromek, choć przychodziło to z trudem. Taki zmoczony chleb nie był już smaczny, lecz kiedy wysuszył go na słońcu przez chwilę, powracał jego dawny smak. Po pewnym czasie brał z sobą kromki chleba nawet wtedy, gdy nie odczuwał głodu.
      Kiedy jeszcze lód nie skuł do końca stawu, ilekroć przechodził wzdłuż jednej z jego burt, rzucał okruchy chleba łabędziom. Wkrótce wyjechał na tydzień z osady, aby powrócić, bo właśnie odwołano zajęcia na uczelni z powodu zbyt silnego mrozu. Wracając do domu, przechodził wzdłuż stawu i w papierowej torebce miał przygotowane okruszki chleba dla ptaków. Łabędzi jednak nie było. Później dowiedział się, że przymarzły do lodu i wędkarze pośpieszyli im z pomocą, odkuwając łapy ptaków od lodowej tafli. Wyzwoliwszy się z pęt lodu, ptaki odleciały w nieznane.
      Okruszki chleba cały czas towarzyszą jego życiu. Czasami bywają bolesne, tak jak wtedy, gdy napuszony indor, aby dostać się do niech, rozłożonych na otwartej dłoni chłopca, boleśnie ukuł tę dłoń mocnym uderzeniem ostrego dzioba, albo wtedy, gdy zamieszkały w ogrodzie zoologicznym osioł, zamiast chwycić pyskiem spory kawałek pokruszonego chleba, ugryzł chłopca w kciuk prawej dłoni. Podobne historie   nie zmieniły jego stosunku do chleba. Do dnia dzisiejszego okruszki to jego smakołyk.
      

2 komentarze:

  1. Tak,okruszki chleba jak najcenniejszy skarb w swoim znaczeniu -symbolu ludzkiego istnienia.Poszanowanie ich jest rownoznaczne z szacunkiem do zycia.

    OdpowiedzUsuń
  2. smoothoperator12 lutego 2011 14:07

    Witaj,
    u mnie takie okruszki znaczą jeszcze bardzo prościutkie i zwyczajne teksty,
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń